Andrzej Z., pseudonim „Słowik”, powszechnie uznawany jest za jednego z przywódców gangu pruszkowskiego, który był nazywany mafią w latach 90. XX wieku. Gangster otwarcie wyśmiewa to określenie i mówi, że w Polsce nigdy nie było mafii. Siebie samego „Słowik” nazywa po prostu złodziejem, który potrafił otwierać zamki w drzwiach mieszkań. Janusz Szostak przeprowadził z Andrzejem Z. wywiad jako pierwszy w Polsce.
Andrzej Z. „Słowik” uważa, że w Polsce nie było organizacji przestępczych o charakterze mafijnym. Te grupy, którym przypisywano to w latach 90., były wymysłem prokuratorów, mediów i polityków.
Janusz Szostak: Pana zdaniem w Polsce nie było mafii. Jednak według mnie „Pruszków” miał znamiona organizacji mafijnej.
Andrzej Z., pseudonim „Słowik”: Korzystając z okazji, pragnę zaspokoić ciekawość czytelników, skąd wzięła się nazwa „mafia pruszkowska”. Spieszę z wyjaśnieniem. Do 2000 roku nie było w polskiej rzeczywistości takiego określenia jak mafia. Powstało na rzecz kampanii prezydenckiej Mariana Krzaklewskiego. Gdyż, jak wszyscy się orientują, najlepszy kapitał polityczny zbija się na przestępcach.
Zatem pan Krzaklewski w swoich spotach wyborczych pokazywał, że dzięki niemu została rozbita mafia pruszkowska. Co na niewiele się zdało, gdyż i tak przegrał wybory, a nas przez to pozamykali. Czy mafią można nazwać ludzi, którzy zostali skazani na sześć-siedem lat pozbawienia wolności? Najwyższy wyrok w sprawie tak zwanego zarządu mafii pruszkowskiej to właśnie siedem lat. Czy mafioso zostaje skazany jak zwykły złodziej, bo przecież takie wyroki dostają w naszym kraju złodzieje, a nie mafiosi. O zgrozo, taką mamy mafię w tym kraju.
Nie było mafii, to i jej bossów nie było?
W mojej ocenie w Polsce nie było organizacji stricte mafijnej. Ładnie to określono, że był jakiś zarząd, ale nie było konkretnego przywództwa. Cały pomysł z tym, że to była grupa zbrojna, to była jakaś farsa. Został uchwalony konkretny przepis prawa, który był wykorzystywany, gdy stawiano zarzuty udziału w zorganizowanej grupie przestępczej. Nie było istotne, czy została znaleziona broń i jakakolwiek amunicja, czy też nie. To było powszechne i powodowało, że takie osoby szły na „enki„, gdzie wiadomo, jak było. Na podstawie takiego zarzutu można było też w nieskończoność przedłużać tymczasowy areszt.
A czym „Masa” obciążał pana?
Obciążył mnie tylko przynależnością do grupy.
Na pewno tylko tym? W jego zeznaniach jawi się pan jako bezwzględny mafijny kiler.
To jedynie konfabulacje „Miękkiej Dupy”, bo taki kryptonim miał „Masa” w Komendzie Głównej Policji. Gdy został zwerbowany i zobaczyli, że jest to człowiek cenny i ulokowany tak blisko „Pruszkowa”, to natychmiast musieli go jakąś ksywą uraczyć. A „Miękka Dupa” dlatego, bo jak się
okazało, był najmniej charakterny ze wszystkich. Jeżeli oni kogokolwiek typowali na konfidenta, na osobę, którą mogą złamać, to myślę, że on był na pierwszym miejscu. Potwierdziły to również zeznania pewnego podinspektora składane w jednym z toczących się procesów. Był to policjant pomówiony przez „Masę”, a następnie prawomocnie uniewinniony. On również potwierdził, że „Masa” miał nadany taki właśnie kryptonim, doskonale oddający jego charakter.
Byłem ostatnim, którego w tej sprawie zatrzymano. Wszyscy już siedzieli, gdy mnie ujęto. Siedziałem po zatrzymaniu jeszcze przez półtora roku w hiszpańskim więzieniu. O czym opowiadałem wcześniej. Moi koledzy już zostali skazani, dostali średnio po siedem–sześć i pół roku pozbawienia wolności. Gdy mnie przywieźli do Polski, postawili mi zarzuty i sprawa zaczęła się w sądzie, to wówczas zobaczyłem tę całą nagonkę na mnie.
Jaką nagonkę?
Telewizyjną, prasową, ogólnie medialną. Wtedy nie było dnia, abym nie był na pierwszych stronach gazet, we wszystkich wiadomościach radiowych i telewizyjnych. Wszedłem na salę sądową i zobaczyłem, co się dzieje. Widząc to, powiedziałem do mecenasa: „Weź pan coś zrób, żebym ja w tym cyrku nie brał udziału”.
Wówczas zdecydował się pan na dobrowolne poddanie karze? Niektórzy twierdzą, że tym samym potwierdził pan zeznania świadków koronnych, którzy opowiadali o zarządzie grupy.
Niczego nie potwierdziłem. Skoro reszta już miała prawomocne wyroki, a część z nich już je nawet odsiedziała, to wiedziałem, czego mogę się spodziewać. Nie było sensu bić się z wiatrakami. Miałem pewność, że skoro inni dostali wyroki, to ja też go dostanę, nie mogłem liczyć na uniewinnienie. I tak otrzymałem chyba najniższy wyrok spośród kolegów, bo sąd w ramach dobrowolnego poddania się karze skazał mnie na sześć lat pozbawienia wolności. Wolałem od razu dostać te sześć lat. Bez cyrku w sądzie, w którym musiałbym brać udział przez co najmniej dwa lata. Miałem dosyć tego dziwactwa. Siedziałem wówczas w Radomiu. Jako wyjątkowo niebezpieczny na sprawy byłem wożony o czwartej rano. Było to co najmniej dokuczliwe.
Biorąc pod uwagę całokształt, nie widziałem sensu obrony przed sądem.
Byłem zwykłym złodziejem mieszkaniowym, potrafiłem otwierać zamki. Więzienie mnie tego fachu nauczyło. Wcześniej nie miałem z tym styczności. Ja jestem taki ostatni Mohikanin, który nauczył się prawdziwego fachu, zasad złodziejskich i otwierania zamków. Spotkałem w więzieniu
takich kolegów, którzy się uczyli jeszcze od starych złodziei z Lwowa, którzy się legalnie tego w szkołach uczyli.
Zobaczyłem, jacy oni są fajni, jacy kulturalni. Jak różnią się od pozostałych więźniów. To mi się spodobało, nawet imponowało. Nie chciałem już być takim zwykłym grypsującym. Chciałem coś umieć, coś potrafić. Nauczyłem się tego wszystkiego, ale jak wyszedłem, okazało się, że koniunktura się skończyła przestało się opłacać z tego żyć. Tak jak opłacalne było kiedyś bycie klawiszem, tak dziś ten zawód stracił na wartości.
Czy za grupami przestępczymi w Polsce stały służby specjalne?
Za niektórymi oczywiście i, jak myślę, w tej kwestii nic się nie zmieniło.